31.01.2014

styczeń miesięcem BPU

Takie było założenie - w styczniu skupić się na mięśniach brzucha, pośladkach i udach. W sporym stopniu postanowienie udało się zrealizować. Co drugi - trzeci dzień wykonywałam serię 10 minutowych ćwiczeń, czasem przeciągałam je do 20 minut. Mini-trening składał się z 35 przysiadów, 35 brzuszków prostych a następnie ćwiczeń z Mel B - 10 minutowy trening pośladków lub/i 10 minutowy trening brzucha.
Przyznaję, że w przypadku ćwiczeń na mięśnie brzucha oszukiwałam - skupiałam się na nich zdecydowanie mniej niż na pozostałych dwóch partiach. Poniżej filmiki z ćwiczeniami:






Ogólnie jestem wielką miłośniczką treningów z Mel B - każdy trwa ok. 10 minut, można je łączyć wedle uznania, a sama prowadząca potrafi przekazać mnóstwo pozytywnej energii. Zaczęłam z nią ćwiczyć jakoś w kwietniu zeszłego roku, gdy znudził mi się Skalpel Ewy Chodakowskiej. Gdy w końcu spokojny głos Ewki przestał przemawiać do mojego rozsądku tłumacząc, że moje ciało może więcej niż podpowiada umysł, a zaczął usypiać, musiałam poszukać jakiejś odskoczni. Zaprzyjaźniłam się z filmikami Mel B. Oczywiście Ewę Chodakowską podziwiam za to co robi, jednak nie jestem w stanie ćwiczyć z nią przez dłuższy czas bez przerwy. Być może bierze się to stąd, że przez prawie 2 lata chodziłam na zumbę i miałam zwariowane, tryskające energią prowadzące. Dlatego temperament i sposób bycia Mel B. jako trenerki bardziej do mnie przemawia.Co jakiś czas lubię jednak tworzyć swoje treningi wybierając po kilka ćwiczeń od różnych instruktorek.

Regularne uprawianie sportu - nawet przy takich krótkich treningach - wpłynęło niezwykle pozytywnie na moje samopoczucie. Pierwszy raz w styczniu nie miałam chandry, która zawsze towarzyszyła mi w tym miesiącu. Potwierdza się powiedzenie, że w zdrowym ciele zdrowy duch.


W lutym kontynuacja BPU z naciskiem na B - trzeba odrobić prace nad mięśniami brzucha, skoro oszukiwało się w tym miesiącu. Poza tym nie mogę doczekać się cieplejszych dni - wtedy spokojnie będę mogła znów chodzić na basen bez strachu o moje zatoki.

Pielęgnacja włosów od Welli

W połowie grudnia, dzięki wizażowi i uprzejmości marki Wella dostałam do przetestowania zestaw kosmetyków do pielęgnacji i stylizacji włosów farbowanych.





W przesyłce znalazły się kosmetyki Wella ProSeries Colour (szampon, odżywka i balsam) oraz kosmetyki stylizacyjne Wellaflex Brilliant Colours. W zamian za otrzymanie kosmetyków za darmo musiałam wypełnić ankietę oraz napisać recenzje na wizażu. Swoją opinią podzieliłam się na forum jakiś czas temu, jednak nie może zabraknąć krótkiego opisu na moim blogu ;)

Linia Wella ProSeries Colour sprawdziła się lepiej na moich ciemnych już włosach niż wcześniej na blondzie. Na swoim przykładzie zauważyłam, że pielęgnacja koloru włosów rozjaśnianych powinna różnić się od tej jaką fundujemy farbowanym na ciemno. W przypadku blondu rzadko uzyskiwałam pożądany efekt stosując szampony i odżywki przeznaczone do włosów farbowanych. Świetnie natomiast sprawdzała się seria John Frieda dla blondów oraz maska Joanny do włosów rozjaśnianych. Jakiś czas temu w końcu zdecydowałam się nadać moim włosom brąz oraz trochę je skrócić. Potrzebowałam jakiejś zmiany wizualnej, a włosy błagały o czas na zregenerowanie się, najlepiej pod ciemną farbą, by odpocząć od rozjaśniania u fryzjera. Aktualnie do ich pielęgnacji używam właśnie szamponu i odżywki z Welli do włosów farbowanych. Co jakiś czas odżywkę zastępuję balsamem bez spłukiwania z tej samej serii. Ogólnie jestem bardzo zadowolona z efektów - kolor jest głęboki i świeży jak po wizycie u fryzjera, włosy są gładkie i błyszczące (oczywiście nie aż tak jak w reklamach szamponów). Niestety w dużej mierze jest to zasługa zawartych w odżywce silikonów. Może nie będę używać odżywki tak często i zostawię ją tylko na szczególne okazje.

Jeśli chodzi o sam szampon to stosowałam już Wella ProSeries nawilżający oraz Wella ProSeries Repair. Nie dawały jednak takiego efektu jak posiadany i testowany obecnie przeze mnie szampon do włosów farbowanych. Szampon ma przyjemny zapach, jest bardzo wydajny (dobrze się pieni) oraz bez problemu wypłukuje. Myślę, że kiedyś jeszcze zagości w mojej łazience.

Odżywkę i balsam stosuję zamiennie, ale nie przy okazji każdego mycia włosów. W przypadku odżywki troszkę drażni mnie jej zapach (czuć chemią zdecydowanie bardziej niż od szamponu). Efekt działania obu produktów zadowala mnie, jednak jak już wspomniałam - niestety jest to zasługa silikonów. Dlatego nie będę stosować kosmetyku do codziennej pielęgnacji, lecz tylko co jakiś czas.

Podsumowując - linię pielęgnacyjną jak najbardziej polecam, jednak odżywki z umiarem.

30.01.2014

(Po)pracownicze refleksje

Czuję się wolna, pełna nadziei i jakby lżejsza (na duszy, oczywiście).
Do tej pory momenty odejścia z pracy - jaka by nie była i jak długo by nie trwała - wzbudzały we mnie smutek, zwątpienie, strach przed tym co dalej.
Dziś było zupełnie inaczej - gdy dowiedziałam się, że nie zakończę pracy w ostatnim dniu stycznia tak jak planowałam, lecz nie pracuję od środy poczułam się tak, jakby ktoś wyrzucił mnie z samolotu.
Z niebezpiecznego samolotu. Wyposażając wcześniej w spadochron i zapewniając miękkie podłoże do lądowania.
Planowałam odejść w piątek, 31 stycznia.
Usłyszałam, że skoro chcę zakończyć współpracę to dziś mam tylko zrobić porządek na swoim biurku i już tu nie pracuję a te dwa ostatnie dni miesiąca nie liczą mi się do wypłaty.

Biurko sprzątnięte, moje tematy przekazane dalej.
Wszystkie moje rzeczy przygotowane do spakowania ich jutro i zabrania do domu.



Nie wiem czy moja postawa jest odpowiedzialna, biorąc pod uwagę dobę kryzysu i duże bezrobocie.
Wprawdzie byłam na zleceniu, jednak zawsze coś zarobiłam.
Jednak specyfika pracy i atmosfera nie odpowiadały mi do końca.
Mimo, że była to praca w biurze, czułam się jak chiński robotnik zasuwający na produkcji, gdzie wszystko uzależnione jest od efektów pracy.
Wyliczanie ile kto wypił kaw.
Wyliczanie wyjść do toalety.
Zastraszanie, że jak jeszcze raz zadzwoni prywatny telefon to w firmie zostanie wprowadzony zakaz używania komórek.
Rzucanie wygodnymi w danej chwili dla szefostwa artykułami z Kodeksu Pracy (mimo, że część z nas była na zleceniu, a w tym przypadku wszelkie sprawy reguluje Kodeks Cywilny).
Głupie aluzje dotyczące wcześniej wykonywanych przez nas zawodów.
Dwa czy trzy razy takie coś może być nawet śmieszne.
Jednak dzień w dzień, przez ponad pół roku to robi się męczące.
Trzeba było to zakończyć.

Plusy porzucenia pracy:
  • już nie muszę robić tego, co nie sprawia mi żadnej przyjemności
  • mogę skupić się bardziej na pomocy w przygotowywaniu młodzieży do matury
  • mam więcej czasu na szukanie nowej pracy (większość rozmów kwalifikacyjnych jest do południa, więc nie muszę się stresować czy uda mi się zdobyć wolne)
  • przez najbliższe dni będę mieć wreszcie czas na podreperowanie zdrowia (od jakiegoś czasu bierze mnie angina)
  • odpocznę od chorej atmosfery, w której na dłuższą metę nie potrafię funkcjonować
Minusy porzucenia pracy:
  • utracenie jednego ze źródeł dochodu   


Jak widać - plusów jest zdecydowanie więcej. Znalazłam się w punkcie, w którym stwierdziłam, że wolę na jakiś czas stracić to źródło dochodu niż chodzić do pracy która kosztuje mnie wiele nerwów.



Co dalej? 

Cytując mojego ulubionego pisarza:
Problemem nie jest zarabianie pieniędzy samo w sobie.[...] Problemem jest zarabiać je, robiąc coś, czemu warto poświęcić całe życie. 
Mam nadzieję na szybkie znalezienie posady, której chętnie będę poświęcać całe życie.

25.01.2014

Dziecko rośnie na Facebooku

Nie mam jeszcze dzieci, więc może kieruje mną zawoalowana zawiść, której nie jestem bądź nie chcę być świadoma. Jednak chcę wierzyć, że do spisywanych teraz przeze mnie myśli popycha mnie jedynie zdrowy rozsądek.

Wcześniej działo się to na naszej-klasie, obecnie na Facebooku. Wielu moich znajomych zamieszcza zdjęcia swoich pociech w Internecie co na początku jest dla mnie jeszcze zrozumiałe - żyjemy w świecie gdzie media społecznościowe są elementem naszej codzienności i często dzielimy się w sieci tym co nas spotyka. Zatem pochwalenie się faktem macierzyństwa bądź ojcostwa mogę jeszcze zrozumieć i szczerze cieszę się szczęściem moich znajomych. Z czasem jednak zachowania wielu z nich powodują, że proporcjonalnie do wzrostu ich szczęścia rośnie mój koszmar. Loguję się na nk.pl a tu na stronie głównej przynajmniej 4 galerie w której każdy znajomy dodał po kilkanaście nowych zdjęć dziecka. "Ania na kolankach u babci". "Mały głodomorek i jego buteleczka". "Popołudniowy spacerek". "Wszędzie dobrze ale na rękach u taty najlepiej". Galeria zdjęć z chrztu dziecka. Kilka zdjęć z czwartych urodzin córeczki. Loguję się na Facebooka a tam wśród postów znajomych takie perełki: "Opanowałam mieszanie zupy trzymając dziecko na rękach", "Był obiadek. Teraz Bartuś słodko śpi", "Dziś w nocy obudził mnie płacz dziecka. Stanęłam nad łóżeczkiem a ono się do mnie tak uśmiecha". Są oczywiście zdjęcia z karmienia (na szczęście już butelką) a nawet z kąpieli. W przypadku tych zdjęć z kąpieli trochę zazdroszczę maleństwom ślicznych wanienek i zabawek. Jak ja byłam malutka to takich nie było. Z jednej strony jestem szczęśliwa, że jeszcze nikt nie wpadł na pomysł sterroryzowania mnie filmikiem z karmienia piersią bądź zdjęciami pampersa w którym znajduje się twardy dowód na to, że śniadanie było pożywne. Z drugiej jednak strony i tak w pewnym momencie zaczynam mieć dość zdjęć i wpisów, które po zebraniu można by wydać jako "24 godziny z życia malucha". Już powoli zaczynam zapominać jak wyglądają niektórzy moi znajomi i czym się zajmują, bo odnoszę wrażenie że ich facebookowe profile przemieniły się w "Pamiętnik berbecia". I już dziś współczuję im reakcji ich pociech na takie posty gdy dorosną i zobaczą ile osób polubiło wpis o ich pierwszym ząbku oraz jak popularne było ich zdjęcie z rozdartą, jeszcze pozbawioną zębów buźką.

Jeśli kiedyś będzie mi dane zostać matką, to niech mnie nic nigdy nie pokusi o podobne zachowania...

20.01.2014

Idzie zima

Wprawdzie jesienne i zimowe miesiące zawsze będą chłodne, jednak perspektywa zimy bez śniegu i mrozu bardzo mnie cieszyła. Co prawda chodziłam wszędzie w kurtce zimowej lub płaszczu, ale moje wierzchnie okrycie było suche. Na nogi często zakładałam kozaki, ale nie były one utaplane w śniegu, a moje stopy nie odczuwały specjalnie zimna. Z racji tego, że nie jestem miłośniczką sportów zimowych to śnieg ucieszyłby mnie jedynie w grudniu. W okresie świątecznym. Najlepiej widziany jedynie za oknem, podczas gdy ja siedzę wygodnie w fotelu pod kocem i popijam gorącą czekoladę. Resztę czasu (niezależnie od śniegu) najchętniej spędzałabym w Meksyku lub Ameryce Południowej smażąc się na plaży.

Póki co o aż tak ciepłych krajach mogę na ten moment jedynie pomarzyć. A według prognozy pogody zimno to się dopiero zrobi. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak nastawić się psychicznie na nadchodzące mrozy i wciąż marudzić dookoła, że jestem zbyt ciepłolubną istotą by normalnie funkcjonować w tej strefie klimatycznej. Cały czas jestem tak zmarznięta, że po powrocie do domu wskakuję w puchate skarpetki, które wcześniej nagrzewają się na kaloryferze. A skoro o rajskiej plaży na razie nie ma mowy, wymarzoną temperaturę powietrza zamieniam na temperaturę wody. W wannie. Nie zawsze uważam, że jest wystarczająco gorąca. Zdecydowanie jestem letnim stworzeniem.

Oczywiście staram się walczyć z dziwnym samopoczuciem potęgującym się u mnie wraz z każdym spadkiem temperatury. (I tak w tym roku jest lepiej niż w zeszłym). Ale o ile uwielbiam kupować ubrania wiosenne, letnie i jesienne, tak organizowanie zimowej szafy nie daje mi aż takiej satysfakcji. Poza tym z aurą walczę dzielnie. W sobotę poprawiłam sobie nastrój wizytą u fryzjera. Ścięłam moje długie włosy, obecnie mam za ramiona. Z blondem też się pożegnałam na jakiś czas na rzecz brązu. Sukcesywnie realizuję moje pomysły na to, jak przetrwać do wiosny . Najchętniej wybieram słodycze i aktywność fizyczną - w styczniu skupiam się głównie na BPU, ale to już chyba temat nie na ten post.

15.01.2014

intensywna kuracja John Frieda Full Repair

W grudniu w mojej kosmetyczce przybyło trochę nowości do włosów i staram się powoli testować to co mam. W Niemczech zakupiłam m.in. intensywną kurację z serii John Frieda Full Repair zawierającą olej inca - inchi.


Jedna saszetka zawiera zawiera 25 ml kosmetyku. Jej cena w drezdeńskim DM to 0,60 euro czyli przeliczając na nasze zakup wyszedł taniej niż kuracje marek z niższej półki dostępne w polskich drogeriach. Zakupiłam tylko dwie sztuki i trochę żałuję że nie zainwestowałam w więcej opakowań. Tłumacząc z niemieckiego zapewnienia producenta - kosmetyk w widoczny i wyczuwalny sposób naprawia zniszczone włosy, ma on działanie głęboko regenerujące i nawilżające.


Kuracja jest bardzo wydajna - wprawdzie przy moich długich włosów (sięgają do połowy pleców, ale wkrótce to się zmieni) zużyłam całą saszetkę na jeden raz, ale tylko dlatego że zawsze nakładam na włosy dużo kosmetyku. Sądzę że jedno opakowanie spokojnie może wystarczyć na 2 razy przy włosach długich, natomiast przy włosach do ramion na 3-4 zastosowania. Według zaleceń na opakowaniu produkt należy nałożyć na umyte włosy, zostawić na 2-5 min. i dokładnie spłukać. Ja zawsze trzymam tego typu kosmetyki trochę dłużej. Ogólnie jestem zadowolona z efektów i jak już wykończę wszystkie kosmetyki do włosów jakie mam to może skuszę się na te kosmetyki z serii Full Repair które są dostępne w naszych drogeriach.




PLUSY:
  • wydajność 
  • zapach
  • włosy są po niej miękkie i przyjemne w dotyku
  • włosy są po niej odżywione
  • nie obciąża włosów
  • włosy nabierają delikatnego połysku
  • cena (jak na JF to tanio, należy jednak wziąć pod uwagę, że kosmetyk kupiłam w Niemczech gdzie tego typu produkty są tanie)


MINUSY:
  • efekt utrzymuje się krótko (ale może utrzymał by się na dłużej przy regularnym stosowaniu, jednak nie przekonam się o tym bo kupiłam tylko dwa opakowania)
  • niewygodne opakowanie (nie przepadam za saszetkami - zarówno jeśli chodzi o ich otwieranie, jak i wydobywanie z nich kosmetyku)
  • dostępność (a raczej jej brak w Polsce)

12.01.2014

Owsiankowe poranki

W poście witającym Nowy Rok zapowiedziałam, że w 2014 r. zamierzam zdrowiej się odżywiać. Częściowo plan ten zaczęłam realizować już w grudniu minionego roku. Za namową mojego taty - a przekonywał mnie do tego ponad 3 lata - podstawą mojego pierwszego posiłku w ciągu dnia stały się płatki owsiane. Moje pierwsze śniadanie w najprostszej i najszybszej wersji to 2-3 łyżki ekspresowych płatków owsianych i garść żurawiny zalane wrzącą wodą. Długo nie mogłam przekonać się do tego typu jedzenia, zawsze uważałam, że śniadanie powinno być sycące a nie jałowe. Poza tym - nie oszukujmy się - mało kto lubi smak owsianek na wodzie lub mleku. No i bałam się, że po takich śniadaniach zacznę chudnąć.

Mojemu tacie doskwierała kiedyś dna moczanowa i musiał zrobić rewolucję w swojej diecie. Początkowo jego śniadania śmieszyły mnie, ale teraz widzę jak dobrze wpłynęły na stan jego zdrowia - stawy przestały go boleć, lepiej czuje się żołądkowo i stał się bardziej aktywny fizycznie - po pięćdziesiątce zaczął jeździć na nartach, gdy brak śniegu spędza wolny czas na rowerze lub rolkach. W końcu i ja przełamałam wstręt do smaku owsianek i od grudnia jem je jako swój pierwszy posiłek. I póki co widzę więcej plusów niż minusów.






PLUSY:
  •  zawartość dobroczynnych składników: płatki owsiane są źródłem błonnika i wielu składników mineralnych w tym magnezu. Znajdziemy w nich również sporo żelaza co wpłynie korzystnie na nasz układ krwionośny i podobno na wygląd
  • już po dwóch tygodniach zauważyłam poprawę samopoczucia jeśli chodzi o układ pokarmowy: zero problemów żołądkowo - jelitowych, żadnego uczucia ciężkości na wątrobie, żadnych zgag. Po prostu układ pokarmowy zostaje tylko lekko pobudzony do pracy a nie od razu obciążany czymś konkretnym i kalorycznym
  • już po kilku dniach zauważyłam zwiększenie apetytu: na dobrą sprawę takim śniadaniem (a raczej przedśniadaniem) trochę oszukuję mój żołądek. Jakieś jedzenie do niego trafia, lekko go pobudza do pracy a za chwilę żołądek doznaje olśnienia, że tak naprawdę nic konkretnego nie zjadłam. Prawie jak dojadę do pracy odczuwam potrzebę zjedzenia czegoś sycącego. I wtedy (gdy nikt z przełożonych nie widzi ;) ) ładuję w siebie to, co dawniej zjadałam na pierwsze śniadanie lub coś przegryzam. Potem przychodzi pora na drugie, a w moim przypadku już trzecie śniadanie. I w tej sposób zjadam o jeden posiłek więcej niż do tej pory, więc o to że schudnę nie muszę się martwić. Jednak każdy organizm reaguje inaczej - znam wiele osób, które twierdzą że płatki owsiane są dla nich sycące.
  • czas przygotowania: zalanie płatków i odczekanie aż nasiąkną (zazwyczaj moczą się podczas mojej porannej toalety) zajmuje o wiele mniej czasu niż robienie sobie kanapek, smażenie jajecznicy, naleśników czy omletów
  • mimowolna dieta oczyszczająca: płatki owsiane oczyszczają organizm z toksyn, więc cały czas jestem na pewnego rodzaju diecie oczyszczającej, bez konieczności robienia co jakiś czas rewolucji w jadłospisie
  • polepszenie ogólnego samopoczucia: wydaje mi się, że poprawiła się moja odporność. Poza tym czuję się mniej zmęczona i tak jakoś.... lepiej ;) Ale to pewnie zasługa wyżej wspomnianego oczyszczającego działania. Mam nadzieję, że wyniki podstawowych badań potwierdzą to ;)


MINUSY:
  • smak: owsianki raczej nie należą do ulubionych potraw większości z nas. Ja wprawdzie do smaku tej na wodzie już się przyzwyczaiłam. Ale tej na mleku zdzierżyć nie mogę. (Dlatego częściej wybieram wariant z wodą :P )
  • niska kaloryczność: takim śniadaniem człowiek sobie nie poje. Dieta owsiankowa dobra jest dla osób, które mogą pozwolić sobie na drugie śniadanie itp. Tym, którzy pomiędzy śniadaniem a obiadem nie mają czasu na zjedzenie czegoś konkretnego - odradzam. 




Mój organizm już tak przyzwyczaił się, że na dzień dobry otrzymuje płatki owsiane z dodatkami, że nie wyobrażam sobie bym mogła zaczynać dzień innym posiłkiem. Planuję również wprowadzić płatki do innych posiłków, np jako dodatek do koktajlu na drugie śniadanie bądź podwieczorek. 

11.01.2014

łapanki myśli [styczeń 2014]

CZUJĘ: radość z tego co mam i nadzieję, że Nowy Rok będzie o wiele lepszy ;)
CIESZĘ SIĘ: że rok 2013 jest już przeszłością oraz że grudzień został przeżyty przeze mnie bardzo pozytywnie
DOCENIAM: ludzi, którzy mnie wspierają oraz to co daje mi los
CHCIAŁABYM: by w moim życiu było jak najwięcej pozytywnych chwil, o co zamierzam się zatroszczyć (grudzień pokazał, że w dużej mierze to ja decyduję o własnym szczęściu, i tego się trzymajmy ;) )
MYŚLĘ: zdecydowanie za dużo, ale przeważają pozytywne myśli i plany
SŁUCHAM: co popadnie ;)
OGLĄDAM: "Na Wspólnej" i dużo tutoriali na YT
CZYTAM: trochę książek i ustaw
SZUKAM: lepszej pracy
NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ: dnia w którym w końcu rzucę (a najlepiej zmienię) pracę, a liczę że będzie to w styczniu, najpóźniej w lutym ;)



Post ten jest trzecim z rozpoczętej przeze mnie serii. Spotkałam się z nią na kilku innych blogach i bardzo mi się spodobała. Wcześniej opublikowałam takie notki w 2013 r:
listopad
grudzień
Zawsze przy zapisywaniu luźnych myśli towarzyszą mi pozytywne emocje, a jeśli chodzi o dwa poprzednie miesiące to niezwykle miło tworzyło mi się post grudniowy a jeszcze przyjemniejszy był koniec tego miesiąca - gdy zauważyłam, że jestem nastrojona dokładnie tak jak podczas pisania o swoich uczuciach, radościach i pragnieniach. Dlatego też zamierzam kontynuować cykl w tym roku. Zamierzam za to zrezygnować z cotygodniowych fotograficznych relacji na rzecz miesięcznego foto podsumowania. Na swoim blogu opublikowałam tylko 5 razy utrwaloną na zdjęciach codzienność:
P H O T O W E E K # 1
P H O T O W E E K # 2
P H O T O W E E K # 3
P H O T O W E E K # 4
P H O T O W E E K # 5








Plany na ten miesiąc

Jeśli chodzi o moje życie, zamierzam po prostu kontynuować to, co udało mi się rozpocząć w grudniu. Przede wszystkim mniej przejmować się pracą i tym co w złośliwości swej mówi szefostwo. Niech brzmi to egoistycznie, ale zbyt długo zamartwiałam się zdaniem innych. Miesiąc temu zrozumiałam, że liczę się ja i tylko ja. I w tym temacie nic się nie zmieni.



9.01.2014

Pierwszy zakup kosmetyczny w Nowym Roku

Koniec 2013 r. przyniósł trochę nowości wśród moich kosmetyków. Najpierw pod wpływem Rossmannowej obniżki cen zaopatrzyłam swoją kosmetyczkę w produkty do makijażu i manicure chociaż miałam (i mam nadal) inne tusze do rzęs, kremy czy lakiery. Później wizyta w Niemczech i paczka z Welli wzbogaciły moją łazienkę o kosmetyki pielęgnacyjne do włosów . Poza tym jeszcze czekam na zamówienie z Avonu. Mogłoby się wydawać, że od zakupów kosmetycznych mam już spokój na jakiś czas, jednak katowicki Douglas pokrzyżował moje plany. Jeśli ktoś zna Katowice to wie, że naprzeciwko Douglasa, tuż przy dworcu PKP, powstała galeria handlowa w której również możemy znaleźć tę drogerię. W związku z tym sklep przy Stawowej jest w likwidacji i wszystkie produkty można kupić taniej o -30%. Oczywiście miałam nie ulegać kolejnej promocji, bo wiem jakim jest ona wrogiem dla portfela, jednak... nie wytrzymałam, weszłam i wyszłam. Z kolejnym zakupem. Jestem biedniejsza o 34 zł, ale za to bogatsza o dwie mgiełki do ciała i szminkę.







A tak przy okazji - coraz bardziej drażnią mnie panie, które potrafią chodzić za klientkami po całej drogerii chętne pomóc i doradzić. Podczas gdy tłumaczyłam pani, że interesują mnie mgiełki She ze względu na niską cenę (cena regularna: 19 zł), ta usiłowała wcisnąć mi podobnie pachnące perfumy w cenie powyżej 200 zł. No bo taki piękny zapach, dokładnie w tych nutach co mnie interesują, a przecież teraz taka okazja - taki rabat. Gdy wytłumaczyłam konsultantce, że z zapachów chcę She i tylko She, nic innego nie wchodzi w grę, ta męczyła mnie, że i tak bardziej opłaci mi się kupić wodę toaletową a nie mgiełkę, wprawdzie jest droższa, ale to woda toaletowa a nie mgiełka. Ale ostatecznie mam to co chciałam ja, a nie co sugerowała przemiła pani, czego dowodzi powyższe zdjęcie. A z taką handlową uprzejmością pracowników spotkałam się tylko w Polsce - ani w żadnym włoskim, ani w niemieckim Douglasie nikt nigdy do mnie nie podszedł i nie zaproponował pomocy w wyborze towaru.



6.01.2014

Oto Praga!

Po wielu podejściach w końcu udało mi się zorganizować i wybrać do stolicy jednego z naszych południowych sąsiadów. Praga - bo o niej mowa - od razu mnie urzekła i na żywo okazała się o wiele piękniejsza niż można zobaczyć na zdjęciach. Miasto przywitało mnie o poranku, gdy poranna mgła opadała odsłaniając przepiękną praską panoramę. Swój spacer po mieście rozpoczęłam od Strahova, skąd rozpościerał się taki widok:








Następnie udaliśmy się na Hradczany, przepiękną dzielnicę, gdzie oko cieszą nie tylko widoki, lecz także zabytki. Jako że nie jestem miłośniczką zabytkowych wnętrz a historia fascynuje mnie jedynie od zewnątrz, czyli od strony architektonicznej, odpuściłam sobie zwiedzanie miejsc od środka. Więcej o tym co zwiedzić na praskich Hradczanach można przeczytać tutaj . Podczas gdy część grupy zwiedzała katedry, komnaty i inne interesujące ich miejsca, ja wraz ze znajomymi zaszyłam się w pobliskiej kawiarence. ;) A podczas jej poszukiwań uwieczniłam na zdjęciach charakterystyczną dla Pragi, wszechobecną czerwoną dachówkę oraz okoliczne uliczki.





 Bilet na zwiedzanie zabytków na Hradczanach kosztował 250 koron, podobno można kupić bilety na poszczególne miejsca (np. tylko na zwiedzanie Złotej Uliczki), jednak jest ich określona pula. Jednak niektóre z atrakcji tej dzielnicy po godzinie 18.00 można zwiedzić za darmo, bo już nikt nie sprawdza biletów. Jeśli chodzi o Złotą Uliczkę to dla mnie, jako dla polonistki z wykształcenia, ciekawa okazała się historia Franza Kafki i jego siostry. Rodzice pisarza wysyłając córkę na studia zdecydowali, że powinna mieć odpowiednie warunki do nauki i dawali jej pieniądze by wynajmowała za nie kawalerkę. Dziewczyna szukając oszczędności zdecydowała się na lokum przy Złotej Uliczce (o czym rodzice nie mieli pojęcia). Mieszkając tam nie poświęcała zbyt wiele czasu na naukę, bardziej skupiała się na sprowadzaniu do swojego mieszkania (o ile można to nazwać mieszkaniem) mężczyzn w wiadomym celu. Prawdę poznał jej brat - Franz Kafka - który w zamian za milczenie wprowadził się do siostry i przez ponad dwa lata zaoszczędził pieniądze, które w innej sytuacji musiałby wydać na wynajem własnego mieszkania.




Następna w kolejności była Mała Strana, o której więcej informacji można znaleźć tutajtutaj . Następnie, po obiedzie, przeszliśmy na słynny Most Karola , gdzie panował niesamowity klimat i z którego rozciągał się przepiękny widok na Wełtawę oraz zamek.





Swój spacer na moście rozpoczęłam ok. godz. 16.00 gdy jeszcze było w miarę jasno, jednak miejsce to najpiękniej prezentowało się gdy zaczęło się ściemniać. Przed 17.00 Most Karola jawił mi się jako zwykła miejsce do spaceru. Po 17.00 miejsce to nabrało niesamowitej magii, podobnie jak obiekty które można było z niego obserwować.












Kolejne punkty naszego spaceru po Pradze to rynek Starego Miasta oraz Nowe Miasto , gdzie na dobrą sprawę spędziliśmy najwięcej czasu. Po pierwszym spacerze mającym na celu poznanie miejsc, wysłuchanie przewodnika oraz zapoznanie z terenem odłączyliśmy od grupy i krążyliśmy między praską starówką a Placem Wacława. Na rynku zaliczyliśmy imprezę sylwestrową, natomiast chwilę przed północą udaliśmy się na Nowe Miasto by przywitać Nowy Rok na Placu Wacława.











Podsumowując:
Cieszę się, że w końcu udało mi się zrealizować podróżnicze marzenie o Pradze. Mimo ujemnej temperatury i wielu godzin na nogach wspominam ten wyjazd niezwykle miło i na pewno jeszcze wrócę do Pragi, być może na dłużej. Miasto jest przepiękne i ma niesamowity klimat, który zmienia się w zależności od pory dnia. Zabawne było dla mnie to, że Czesi brali mnie za Rosjankę - o ile do moich znajomych od razu mówili po angielsku, tak do mnie zagadywali po rosyjsku. Cenowo Praga jest porównywalna do większych polskich miast. Za kawę na Hradczanach zapłaciliśmy po 70 koron, kubek grzanego wina na Starym Mieście to wydatek w wysokości 50 koron. Trunek ten można było spotkać - w zależności od części miasta - za 40 lub za 70 koron. W przypadku jedzenia panuje powszechnie znana zasada - im bliżej centrum, tym drożej. My akurat swój obiad i kolację skonsumowaliśmy w McDonalds, ponieważ w normalnych czeskich restauracjach/ knajpach często do rachunku doliczane jest 10% ceny zakupionego jedzenia jako napiwek (o czym dowiadujemy się podczas płacenia). W niektórych miejscach lubią też policzyć sobie za serwis, czyli za przyprawy które stoją na stole. Nawet jeśli ich nie użyjemy. Z tego powodu woleliśmy od razu udać się do maca niż bawić się w chodzenie od knajpy do knajpy w celu znalezienia czegoś, w czym nie stracimy zbyt wiele. Ale nawet tam na jedzenie nie wydaliśmy za wiele, bo sporo zabraliśmy z domu. Znajomi zatroszczyli się o bułki, ja napiekłam dużo pasztetów drożdżowych - takie podłużne paluchy nadziewane mielonym mięsem. Bardzo dobre i zaspokajające głód na jakiś czas. Dzięki takiemu własnemu zaopatrzeniu każdy z nas wydał w Pradze nie więcej niż 400 koron. Ale... gdy wrócę do Pragi, poświęcę czas i pieniądze i skuszę się na czeskie danie w czeskiej restauracji ;)

Aaaa.... i jeszcze jedno - podobno Pragę najlepiej zwiedza się wtedy, gdy się w niej zgubi ;)




Przydatne linki:
Przewodnik po Pradze
Złota Praga









4.01.2014

Welcome 2014!

Miałam dokonać podsumowania 2013 r., jednak i bez tego (oraz bez najmniejszych wątpliwości) mogę stwierdzić, że miniony rok był jednym z najgorszych w moim życiu. Oczywiście pojawiły się w nim pozytywne epizody, ale głównie był to rok strat, zwątpienia i rozczarowań. Pod koniec listopada obiecałam sobie, że spędzę grudzień tak, by chociaż koniec roku 2013 mile wspominać. (Swoje myśli, plany i nadzieje związane z ostatnim miesiącem roku opisałam tutaj ). I słowa dotrzymałam. Udało mi się znaleźć więcej czasu dla siebie, w miarę możliwości mniej przejmowałam się pracą, jeszcze bardziej cieszyłam się z czasu spędzanego z bliskimi mi osobami a także spełniłam moje dwa podróżnicze marzenia - odwiedziłam Drezno gdzie poczułam przedświąteczny klimat oraz Pragę w której wyrzuciłam z moich myśli wszystkie negatywy i powitałam Nowy Rok. Oczywiście o wizycie w stolicy naszych południowych sąsiadów wkrótce powstanie osobny post. Teraz tylko migawka z Placu Wacława, gdzie wraz ze znajomymi pożegnaliśmy Stary i powitaliśmy Nowy Rok.





Grudniowe wspomnienia oraz słowa Nie rezygnuj z marzeń. (…) Nigdy nie wiesz, kiedy okażą się potrzebne będą podstawą moich działań w Nowym Roku. I w kolejnych latach też ;) 




A w 2014 roku zamierzam:
  • przytyć - tak, przytyć. Chciałabym zmienić rozmiar 36 na 38. I go utrzymać ;)
  • zdrowiej się odżywiać - od grudnia na śniadanie jadam płatki owsiane na wodzie lub mleku. Już po tygodniu zauważyłam w moim organizmie zmiany na lepsze:  takie śniadanie nie zapycha mnie tylko pobudza mój apetyt dzięki czemu zjadam więcej drugich śniadań niż do tej pory. Poza tym o wiele lepiej czuję się żołądkowo odkąd mój pierwszy posiłek wygląda jak wygląda. Ale to temat na osobny post. W tym roku planuję zacząć przywiązywać większą wagę do tego co trafia na mój talerz nie tylko na śniadanie. Ograniczyć niezdrowe frytki z budki i zrobić w menu więcej miejsca na coś bardziej korzystnego dla zdrowia ;)
  • zmienić pracę - decyzja podjęta. Nie pozwolę by moja szefowa dalej traktowała mnie tak jak traktuje. Nie chciałam zbyt wiele pisać na ten temat na blogu, bo nie stworzyłam go jako miejsce do narzekania, ale trochę refleksji związanych z moją pracą pojawiło się tutu . Pierwsze dwa dni pracy w Nowym Roku przyniosły momenty które wcześniej zepsułyby mi humor na cały dzień. Jednak teraz - zgodnie z daną sobie obietnicą - mówię głośno co myślę, naśmiewam się z idiotycznych zasad panujących w firmie. A ponieważ nie wiążę z tą firmą przyszłości - wkrótce zamierzam odejść. I oczywiście znaleźć coś, co będzie mi dawać satysfakcję
  • odkrywać jak najwięcej - czy to w sensie podróżniczym, czy w sensie spędzania wolnego czasu. Jest wiele miejsc które chciałabym odwiedzić oraz wiele rzeczy które chciałabym zrobić! I w 2014 roku zamierzam być na tyle aktywna, by pod koniec zachwycić się tym co udało mi się zrealizować