30.06.2014

INSTAGRAMOWY CZERWIEC

Kolejna miesięczna dawka zdjęć z aplikacji Instagram .

Niestety tak wyszło, że w moim projekcie #100happydays zrobiłam w ciągu ostatnich dni przerwę. Ale wkrótce się poprawię, obiecuję ;)




A teraz przejdźmy do zdjęć ;)

1. Naprawdę uwielbiam te momenty, kiedy już po pracy, obłożę się różnymi materiałami i tworzę

2. Od czerwca wszystko planuję z moim nowym organizerem. Towarzyszy mi wszędzie - w pracy, w domu, podczas spotkań. #organizerDYL



3. Od pewnego czasu uczęszczam na siłownię, o czym jakiś czas temu piałam tutaj





4. Bywało też aktywnie dzięki miejskim rowerowym wycieczkom

5. Bywało też mniej sportowo, ale równie przyjemnie. Jestem bardzo zmiennym typem - są dni, gdy potrzebuję szaleć na imprezie (raczej nie dokumentuję takiej formy spędzania czasu, rzadziej wrzucam na Instagram, no może od czasu do czasu jakieś piwo opublikuję :P), a są też takie, gdy staję się wielką domatorką i spędzam czas w zaciszu własnego pokoju lub ogrodu czytając, ćwicząc lub coś tworząc. (Dlatego życie ze mną jest ciężkie :P).







6. A każdą chwilę lubię sobie urozmaicić czymś (albo kimś) słodkim ;)









27.06.2014

Skoncentrowane serum do rzęs 3 w 1 Eveline Advance Volumier

Dziś obiecany post o mojej odżywce i bazie pod tusz do rzęs. Mała wzmianka o tym kosmetyku pojawiła się niedawno w poście o codziennym letnim makijażu. Teraz Eveline Advance Volumier ma swoje pięć minut na tym blogu. Ale najpierw krótka rzęsowa historia.

Jako dziecko miałam bardzo długie rzęsy i pewnego dnia... podcięłam je nożyczkami.
Zrobiłam to za namową innych dziewczynek, które powiedziały mi, że mam piękne rzęsy i one znają dziewczynę, która takie miała i jak sobie podcięła to później urosły jej jeszcze dłuższe.
Naiwność wieku dziecięcego i drzemiący w każdej dziewczynce syndrom macochy Królewny Śnieżki polegający na tym, że każda chce się wyróżniać i być najpiękniejsza doprowadziły mnie do katastrofy - w ruch poszły nożyczki i rzęsy stały się krótsze. Obcięcie nie sprawiło, że odrosły dłuższe i piękniejsze. One przez długi czas w ogóle nie rosły. Wzrost rzęs zaobserwowałam dopiero w gimnazjum, gdy zaczęłam stosować tusz. Ale to nie on je zregenerował, lecz olej rycynowy. Nie pamiętam kto mi go polecił, ale rada dotyczyła tego, że skoro w tak młodym wieku zaczynam stosować maskarę, to powinnam nauczyć się dbać o rzęsy, bo tusz może je wysuszać. Nota bene - dawniej gimnazjum to był młody wiek na tuszowanie rzęs. Dziś smoky eyes w podstawówce to norma. Ale te czasy się zmieniają. Zaczęłam nakładać na wieczór olejek rycynowy szczoteczką od starego tuszu do rzęs i pewnego dnia naprawdę zauważyłam, że są dłuższe. Obecnie są długie i gęste, ale do tych firanek z dzieciństwa jeszcze im daleko.


Z biegiem lat, pamiętając dobre doświadczenia z olejem rycynowym znów zaczęłam co jakiś czas go stosować. Zarówno do rzęs, jak i paznokci. Jakiś czas temu na półce w drogerii rzucił mi się w oczy ten kosmetyk:

Cena była dość niska, więc postanowiłam zakupić. Bo po co ciągle zachowywać ostrożność z nabieraniem i rozprowadzaniem olejku, skoro od czasu do czasu można sobie ułatwić sprawę. 

Jak twierdzi producent, kosmetyk łączy w sobie 3 właściwości: serum odbudowującego, aktywatora wzrostu włosa i bazy pod tusz. Serum nakładam zawsze przed wytuszowaniem rzęs i jako baza sprawdza się świetnie - rzęsy są dłuższe, gęściejsze i rozdzielone. W połączeniu z tuszem wydłużającym efekt jest naprawdę świetny. Poza tym czuję się bardziej komfortowo ze świadomością, że pomiędzy tuszem (który może wysuszać, podrażniać etc.) a rzęsami coś mam. I działanie odżywcze też jakieś jest, bo nie podczas demakijażu nie wyrywam tylu rzęs co kiedyś. Na płatku kosmetycznym czasem (naprawdę bardzo rzadko) znajdę jedną, czasem dwie, maksymalnie trzy. Kiedyś zmywając makijaż oczu potrafiłam znaleźć na płatku 7 włosków. I to dość często. 

Bardzo lubię ten kosmetyk i chętnie do niego wrócę. Jednak tak dobrego efektu jak regularne stosowanie oleju rycynowego nie daje. Ale i tak działa. I jest wygodniejszy w użyciu - po prostu tuszujemy rzęsy tym produktem a następnie stosujemy maskarę. 

Na jakiś czas będę się z nim musiała rozstać, bo zakupiłam w biedronkowej promocji zestaw L'Botica zawierający aktywne serum na dzień i regenerujący krem na noc. Zobaczymy jak się sprawdzi całodobowa pielęgnacja firanek.

25.06.2014

Sportowa aktualizacja


Sport to jeden z tematów, które chętnie podejmuję na swoim blogu.
Zbiór postów dotyczących aktywności fizycznej można znaleźć tutaj .



Jeśli ktoś odwiedza mnie na Instagramie to wie, że od pewnego czasu odwiedzam siłownię.
Kiedyś chodziłam do klubu fitness na zajęcia, sporo czasu spędziłam na zajęciach zumby.
Poza tym w czasie studiów trenowałam modern jazz i czasami bardzo brakuje mi tych zajęć.
Więcej o mojej przygodzie ze sportem można przeczytać tutaj

Z czasem zaczęłam ćwiczyć w domu. Zaczęło się od Ewy Chodakowskiej, z czasem zaczęłam z niej rezygnować na rzecz treningów z Mel B. Później zafascynowałam się Cassey Ho. Jednak najwięcej ćwiczeń wykonywałam z Mel B. Jeśli interesuje Was co myślę o wspomnianych trenerkach oraz co mnie motywuje, zapraszam do lektury tej notki . Osoby, które dopiero zamierzają zacząć ćwiczyć w domu, lub brakuje im motywacji do zebrania się i trenowania, odsyłam tutaj .


Jakiś czas temu zdecydowałam się na siłownię, ponieważ domowe treningi przestały mi wystarczać.
Ćwicząc z Mel B. nie czuję już takich zakwasów jak kiedyś, no i po tak długim czasie ćwiczenia te zaczęły być dla mnie nudne.
Z domowych treningów jednak nie rezygnuję, tylko trochę modyfikuję mój plan ćwiczeń.
Na siłownię chodzę co drugi dzień i ćwiczę na maszynach z obciążeniem.
W domu wykonuję treningi na brzuch - uważam, że nie ma sensu robić na siłowni brzuszków na macie.
Bardzo lubię też ćwiczenia na piłce wykonywane w domowym zaciszu.




Co daje mi siłownia?
  • możliwość wykonywania tych ćwiczeń, których w domu za bardzo nie da się wykonywać
  • więcej dyscypliny - gdy zaczynam się obijać to nagle pojawia się ktoś z trenerów i przypomina mi po co tu przyszłam
  • atmosferę 
  • odciąga od problemów, które ma każdy z nas

Komu polecam?

Paradoksalnie - każdemu i nikomu zarazem. Ja sama przez długi czas nie potrzebowałam chodzić na siłownię. Wystarczyły mi ćwiczenia w domu. Po prostu przyszedł moment, że zaczęłam potrzebować czegoś więcej.
Tym "czymś więcej" dla jednych może być bieganie, dla innych rolki a jeszcze dla innych właśnie siłownia.


Jak zacząć? Rozwiewając (lub olewając) wątpliwości

Często jest tak - i ja tak miałam - że przez pewien czas myślimy o wybraniu się na siłownię ale mamy różne obawy:
  • jestem za chuda, wszyscy będą na mnie dziwnie patrzeć
  • nie będę potrafiła obsługiwać jakiegoś sprzętu, ludzie mnie wyśmieją
  • nie mam profesjonalnego stroju, będę zwracać na siebie tym uwagę
  • nigdy tam nie chodziłam, będę się dziwnie czuć bo wszyscy się tam znają a ja nowa i zielona 
  • nie wiem czy to dla mnie
Gdy w końcu się przełamałam i poszłam, zaczęłam się śmiać z tych wcześniejszych wymówek. Bo - po pierwsze i najważniejsze - nikt się dziwnie nie patrzy, ani nie śmieje. Każdy przychodzi tam ćwiczyć dla siebie, a nie oglądać innych i oceniać czy są grubi czy chudzi, jak są ubrani etc. Po drugie nie ma czegoś takiego jak bycie za chudym albo za grubym na siłownię. Po prostu trening osoby szczupłej wygląda inaczej, osoby grubszej inaczej. Przez wiele lat panował stereotyp, że osoby chude powinny ograniczać ruch. Nic bardziej mylnego! Powinny jedynie ograniczać ćwiczenia typu cardio. Trening siłowy jest jak najbardziej dla nich. Braku wiedzy co do obsługi danego sprzętu nie należy się bać - normalne, że skoro się wcześniej nie chodziło na siłownię, to się czegoś nie wie. Co do stroju to nie ma co się przejmować - mało kto (przynajmniej w moim mieście) chodzi na siłownię w super profesjonalnych ciuchach. Sama ćwiczę w getrach lub spodenkach i zwykłych koszulkach. Za jakiś czas planuję kupić sobie lepsze ciuchy do ćwiczeń, ale na starcie nikomu tego nie radzę. Lepiej najpierw sprawdzić czy podoba nam się trening na siłowni, a później inwestować w strój.

24.06.2014

Garnier Olia 6.3 - złocisty jasny brąz

Zanim przejdę do recenzji farby, moja naprawdę krótka włosowa historia. Mój naturalny kolor jest dość dziwny, wiosną i latem coś pomiędzy ciemnym blondem a jasnym brązem z tendencją do jaśnienia pod wpływem słońca, natomiast jesienią i zimą moje włosy są bardzo ciemne. Mam zdjęcia z dzieciństwa na których mam jasne włosy i takie, na których wyglądają na czarne. Na dodatek kolor jest bardzo niejednolity.

Włosy farbuję od liceum, wtedy stawiałam na brązy. W czasie studiów zdecydowałam się na eksperyment i zostałam blondynką. Na jakieś 6 lat. Ale ten czas sprawił, że moje włosy bardzo się zniszczyły, dodatkowo kiedyś bardzo katowałam je prostownicą. W styczniu zdecydowałam się wrócić do brązów. W salonie fryzjerskim moje włosy po koloryzacji były prawie czarne, później kolor się spierał i były coraz jaśniejsze. Jednak przy ciemnym kolorze zdecydowałam, że kolejne koloryzacje będę przeprowadzać w domowym zaciszu.


Długo szukałam odpowiedniego odcienia farby. Najbardziej w farbowaniu przerażało mnie to, że znów wyjdą mi prawie czarne włosy. Po wielu godzinach przyglądania się pudełkom w drogeriach i czytania opinii na forach internetowych zdecydowałam się na Garnier Olia w kolorze złocisty jasny brąz.




Garnier zapewnia, że produkt jest bez amoniaku, zawiera oleje roślinne a kolor jest maksymalnie nasycony. W opakowaniu znajdziemy krem utleniający, krem koloryzujący, maskę nabłyszczającą, rękawiczki (bardzo fajne, silikonowe) i oczywiście ulotkę.



Farba w ogóle nie śmierdzi co jest ogromnym plusem. Po 30 minutach spłukałam farbę i zaaplikowałam na kilka minut maskę. Po spłukaniu jej i wysuszeniu włosów byłam bardzo zaskoczona. Włosy nie były czarne, kolor wyszedł taki jak na opakowaniu. (Co zdarzyło mi się po raz pierwszy, nawet farba fryzjerska z poprzedniej koloryzacji potrzebowała czasu by się wypłukać i ukazać światu kolor który wybrałam z paletki). W ogóle nie widać, że włosy były farbowane - zero pobrudzeń skóry głowy, kolor wygląda bardzo naturalnie, tak jakbym po prostu miała takie włosy sama od siebie, a nie z tubki Garniera.
                   


Zakupiłam dwa opakowania farby w promocji (ok. 15 zł za szt.) bo moje włosy w najdłuższym miejscu sięgają za łopatki i są gęste. Produkt okazał się bardzo wydajny, bo wystarczyła zawartość jednego pudełka.


Jedyne co pamiętam z moich koloryzacji w liceum to kolor zdecydowanie ciemniejszy niż zapewniał producent, smród amoniaku i przybrudzona skóra. Dlatego Garnier Olia to pozytywne zaskoczenie, wręcz odkrycie w koloryzacji włosów. Najważniejsze jest dla mnie to, że zaraz po zmyciu farby nie wyglądałam jakbym farbowała włosy, lecz jakby ten kolor był naturalny. Następnego dnia w pracy w ogóle nikt nie zauważył, że coś zrobiłam z włosami. Ale to może dlatego, że jestem jedyną kobietą w firmie. ;) Kolor utrzymuje się na włosach, co również jest ogromną zaletą. Bałam się, że tak delikatna farba szybko się zmyje, a okazuje się być dość trwałą.


Podsumowując: 

+ farba nie zawiera amoniaku, więc nie niszczy włosów
+ farba zawiera olejki, więc podczas koloryzacji pielęgnuje włosy
+ nie śmierdzi
+ nie spływa z włosów podczas farbowania
+ kolor wychodzi taki, jak na opakowaniu
+ kolor wygląda naturalnie
+ nie brudzi
+ kolor nie zmywa się po kilku myciach
+/- aplikacja za pomocą miseczki i pędzelka. Jedni lubią, inni nie, kwestia przyzwyczajenia
- dostępność kolorów. Farbę można spotkać w wielu drogeriach, ale nie wszystkie posiadają każdy kolor. Największy wybór był w Naturze, tam kupiłam złocisty jasny brąz. W Rossmannie i Kauflandzie nie mieli na sklepie połowy kolorów

18.06.2014

Codzienny letni makijaż

Mój letni makijaż charakteryzuje się jego praktycznym brakiem. Po pierwsze - chcę, żeby jak największa powierzchnia skóry oddychała. Po drugie - zawsze śmieszył mnie widok dziewczyn ze świecącym się czołem, fluidem prawie spływającym z twarzy od gorąca i potu oraz rozmazująca się kreska. Oczywiście, makijaż można matować bibułkami lub pudrem, a kosmetyki lepszej jakości dłużej się trzymają. Ale tu wracamy do powodu pierwszego - latem jak największa powierzchnia mojej skóry ma oddychać. I łapać słońce. Dlatego w codziennym makijażu ograniczam się do 3 kroków.

Krok 1 - krem zamiast podkładu
Jakoś nie wierzę w zapewnienia producentów, że dany podkład nie zatyka porów.
Latem fluid stosuję jedynie na jakieś wieczorne wyjście. Jak spora część kobiet miewam problemy z wypryskami, które w niektórych dniach miesiąca lubią o sobie przypomnieć, ale są to zmiany krótkotrwałe, łatwe do opanowania. Moim rodzicom zawdzięczam to, że przez długi czas karcili mnie za malowanie się. W liceum ciągle kłóciłam się z moją mamą o makijaż, bo moje koleżanki z klasy używały fluidu, pudru i różu (no i oczywiście bazy, korektora, kredki do oczu), a ja mogłam tylko tuszować rzęsy i malować usta błyszczykiem. Na studniówkę tylko pomalowałam oczy cieniem, rzęsy maskarą a usta szminką. Reszty makijażu właściwie nie potrzebowałam, bo opaliłam się na solarium. Pierwszy podkład, a raczej krem tonujący, kupiłam na pierwszym roku studiów. Dziś jestem wdzięczna moim rodzicom za te ograniczenia - wspomniane koleżanki mają teraz taką cerę, że nie mogą pokazać się światu bez makijażu, należy przy tym zaznaczyć, że w grę wchodzi tylko i wyłącznie make-up kryjący, bo każdy inny działa na ich niekorzyść. Ja mogę pozwolić sobie na brak pełnego makijażu, co bardzo mnie cieszy. Tak naprawdę w ciągu roku podkład stosuję tylko po to, by ocieplić lub wyrównać kolor skóry. A latem w ciągu dnia wybieram... zwykły krem Nivea.
Krem ten towarzyszy mi od najmłodszych lat życia i zdecydowanie jest moim życiowym ulubieńcem kosmetycznym. Ogólnie bardzo lubię markę Nivea jeśli chodzi o pielęgnację skóry.

Krok 2 - serum i tusz do rzęs
Rzęsy zaczęłam tuszować dość wcześnie, bo w gimnazjum. Ani w szkole, ani w domu nikt nie zwracał mi na to uwagi. Tusz do rzęs to dla mnie podstawa makijażu. Nie wyobrażam sobie wyjścia z domu z "gołymi" oczami, a gdy rano idę tylko do sklepu i nigdzie już się nie wybieram - zakładam ciemne okulary. Wyjątek od mojej tuszowej reguły robię podczas plażowania.
Od pewnego czasu przed wytuszowaniem rzęs rozprowadzam na nich serum (na zdjęciu serum Eveline 3w1 - polecam. Recenzja wkrótce). Z jednej strony odżywia rzęsy, z drugiej robi za bazę pod maskarę. No i rzęsy umalowane w ten sposób wydają się być dłuższe i gęściejsze. W wersji codziennej stosuję tusze Wibo - na zmianę pogrubiający lub wydłużający. Czasami używam obu - zamiast dwukrotnie tuszować rzęsy jedną maskara, najpierw maluję je jedną, a później drugą. Dwa wspomniane tusze zastosowane razem dają taki sam efekt jak Maybelline Colossal (mój ulubieniec).

Krok 3 - pielęgnacja i kolor dla ust
Z ustami podobnie jak z rzęsami - zawsze nakładam coś pod kolorówkę. Najpierw smaruję je ochronną pomadką (na zdjęciu Eveline Extra Softbio, pewnie też doczeka się recenzji na blogu) lub balsamem z woskiem pszczelim z Avonu, a następnie rozprowadzam szminkę (na zdjęciu MIYO, kolor 07 Mandarin Slice, oczywiście że będzie recenzja ;) ).





I to wszystko. Latem na twarzy ma być lekko i naturalnie. Wieczorem pozwalam sobie na więcej, ale o tym innym razem. Gdzieś po drodze, prędzej czy później pojawią się recenzje kosmetyków z powyższego zdjęcia.

Jeśli Wasza cera na to pozwala - polecam odstawiać na okres letni wszelkiego rodzaju upiększacze o działaniu zapychającym skórę. Latem zamiast fluidu lepiej sprawdzi się delikatna opalenizna i najzwyklejszy krem.

16.06.2014

Codzienny torebkowy niezbędnik

Wiecie jak stopniować rzeczowniki? Tak jak poniżej:

  • stopień równy: BAŁAGAN
  • stopień wyższy: BURDEL
  • stopień najwyższy: DAMSKA TOREBKA

Coś w tym jest. I jakkolwiek dziwnie to zabrzmi - podziwiam mężczyzn za to, że radzą sobie bez torebek.
Prawda, że ich życie jest o wiele prostsze? Wychodząc z domu wkładają do kieszeni portfel z dokumentami, do drugiej kieszeni komórkę i klucze. Czasem jeszcze biorą torbę z laptopem, w której znajduje się... laptop. Może jeszcze ładowarka i jakaś teczka z dokumentami. A my, kobiety, musimy nosić przy sobie tyle rzeczy, że potrzebujemy torebek (które są piękne i świetnie uzupełniają nasz strój). Damska torebka to trochę magiczny rekwizyt: niezależnie od tego, jak byłaby wielka, zawsze będzie za mała. Jej zawartość czasem się zmienia w zależności od okoliczności, na rodzinne spotkanie raczej nie zabieramy wszystkich tych samych rzeczy co do pracy.

Staram się (z różnym skutkiem) dążyć do tego, by moja torebka była wyposażona tak, że mogę zabrać ją wszędzie bez konieczności przepakowywania się, i na dzień dzisiejszy wygląda to mniej więcej tak:

  • PORTFEL - jakiś czas temu sprezentowałam sobie taki, który kojarzy się z podróżowaniem, DWA LAKIERY DO PAZNOKCI - w kolorze takim jak mam na paznokciach oraz bezbarwny, przede wszystkim do ratowania się gdy w rajstopach pójdzie oczko, LUSTERKO, PILNIK DO PAZNOKCI, MINIATURKA AKTUALNIE UŻYWANYCH PERFUM, TUSZ DO RZĘS, SZMINKA (w okresie letnim nie stosuję więcej kosmetyków do makijażu)
  • BIURO W WERSJI MINI ;) czyli ORGANIZER (który zastąpił dotychczasowy terminarz i notes, za jakiś czas pojawi się o nim odrębny wpis), DŁUGOPIS (bo często chodzę na pocztę czy z wizytą do innych instytucji, więc warto mieć przy sobie coś do pisania), PENDRIVE, a właściwie to dwa, bo pewne dane warto mieć zawsze przy sobie, a drugi przyda się gdyby nagle trzeba było coś od kogoś zgrać, no i TELEFON
  • PRODUKTY HIGIENICZNE, na zdjęciu ANTYBAKTERYJNY ŻEL DO RĄK oraz dwa rodzaje CHUSTECZEK. Ten pierwszy jest dla mnie niezbędny, ze względu na to, że w ciągu dnia bywam na poczcie, podaję rękę wielu ludziom, wielokrotnie przez moją dłoń przewijają się pieniądze (niestety częściej formowe niż własne). Ciężko mi co chwilę latać do łazienki i myć ręce, więc taki żel jest u mnie obowiązkowy
  • OKULARY PRZECIWSŁONECZNE i KREM DO RĄK. Na punkcie tego drugiego mam obsesję - kremy do rąk mam we wszystkich torebkach, jeden w szufladzie w pracy, kilka tubek w domu
  • COŚ NA ZĄB. Oczywiście nie licząc drugiego śniadania, które zabieram do pracy albo w torebce albo w osobnej reklamówce ;) Niezależnie od tego czy idę do pracy, czy w inne miejsce, lubię mieć w torebce jakieś wafle czy pomadki albo owoce. Idealne zapychacze, gdy dopadnie głód i nie mamy możliwości zjedzenia czegoś bardziej treściwego lub gdy nachodzi nas chęć przegryzienia czegoś gdy nie jesteśmy głodni
  • TABLETKI, CHUSTECZKI HIGIENICZNE i GUMKA DO WŁOSÓW. Mam to szczęście, że mam bardzo wysoki próg wytrzymałości na ból, podczas gdy wiele osób po usunięciu ósemek faszeruje się ketonalem, ja po takim zabiegu nie potrzebowałam żadnych wspomagaczy a po ustąpieniu znieczulenia odczuwałam jedynie coś porównywalnego od lekkiego bólu jaki towarzyszy podczas obdarcia kolana. Leki przeciwbólowe zażywam bardzo rzadko, najczęściej wtedy gdy muszę czuć się komfortowo, a ból mi to utrudnia. Dlatego w zupełności wystarcza mi Apap. Noszę przy sobie ten w granulkach, niewymagający popicia wodą. Teraz, gdy budzi się moja alergia, mam w torebce odpowiednie wspomagacze w walce z nią. Chusteczki higieniczne to niezbędna rzecz, szczególnie w okresie alergii. A gumka do włosów przydaje się, gdy włosy zaczynają mi przeszkadzać lecąc na twarz
  • KABLE I ŁADOWARKI. Przyznaję się - nie kontroluję stanu baterii w telefonie i aparacie. Dlatego noszę ładowarki ze sobą. Planuję jednak zakupić sobie taką na USB, gdyż zajmuje mniej miejsca. Kabel do aparatu w mojej pracy jest niezbędny, więc znalazł miejsce w mojej torebce
  • PARASOL i OKULARY DO CZYTANIA. 

Na zdjęcie nie załapał się - paradoksalnie - aparat fotograficzny. Zwykły, mały, cyfrowy, bo wiele miejsca nie zajmuje. Latem noszę w torebce też małą (0,3 L) butelkę wody niegazowanej.

To oczywiście torebkowy niezbędnik w wersji codziennej, do pracy czy na wszelkiego rodzaju spotkania w ciągu dnia (czy to o charakterze służbowym, czy wychodząc gdzieś popołudniu ze znajomymi, no, może na takie wyjście wywalam z torebki kable i ładowarki ;) ). Wybierając się na imprezę zabieram mniejszą torebkę, więc automatycznie rzeczy trafia tam mniej ;))).

10.06.2014

Mam się w co ubrać! Biały top

Nie wierzę w to.
Od jakiegoś czasu przeprowadzam rewolucję w mojej szafie, coraz rzadziej stwierdzam, że nie mam się w co ubrać i na dodatek... jeszcze o tym wszystkim piszę.


Jakiś czas temu odkryłam modowy sekret, który jest tak banalny, że aż wstyd nazywać to odkryciem:
Zainwestuj w biały top i zawsze będziesz miała się w co ubrać! 
Tak, jeden zwykły, najzwyklejszy biały ciuch, bez żadnych ozdobników jest najlepszym ratunkiem w chwili, gdy stojąc przed otwartą szafą mamy pustkę w głowie.
Ciuch chyba najbanalniejszy ze wszystkich, ale znaleźć go łatwo nie było. Większość sklepów i targów oferowała topy z różnego rodzaju ozdobnikami. W końcu trafiłam na biały top w FUNK'N'SOUL, nawet udało mi się zbić cenę - bluzka była upalcowana czymś brązowym, ale był to mały defekt i wiedziałam, że proszek do prania sobie z tym poradzi. A ponieważ  wychodzę z założenia, że płacę za towar kompletny i pełnowartościowy (i nieważne, że defektem jest tylko malutka plamka łatwa do wywabienia) poprosiłam o obniżenie ceny i zdobyłam biały top za 12 zł.

Ciuch ten pasuje do wszystkiego. 
Gdy nie mam pojęcia w co się ubrać, wtedy w pierwszej kolejności wyciągam właśnie biały top. A potem już pierwsze lepsze spodnie bądź spódnicę i pierwsze lepsze dodatki.



A poniżej odrobina inspiracji z internetu

                                                        źródło: myfashioncabin.blogspot.com

                                                              źródło: pinterest.com

                                                               źródło: pinterest.com

                                                   źródło: youqueen.com




Jeśli chodzi  o moją szafę, to aktualnie mym faworytem tego typu stylizacji jest zestaw biały top + krótkie spodenki dżinsowe. To chyba najbardziej uniwersalny i dający pole do popisu komplet. W wersji "surowej" wraz z adidasami, trampkami czy tenisówkami świetnie sprawdzi się jako rowerowy outfit. Gdy na spięte w kucyka bądź niedbały kok włosy nałożymy bandamkę albo opaskę, stworzymy strój w stylu pin-up. Natomiast w przypadku outfitu wieczorowego (oczywiście mam na myśli letnie wieczory w barze lub kawiarni) wystarczy połączyć ten komplet z obcasami, małą torebką i prostą, klasyczną biżuterią. Gdy latem nie wiemy co włożyć na siebie idąc na grilla, wystarczy do wspomnianego zestawu dołożyć flanelową lub dżinsową koszulę, którą można na siebie założyć gdy zrobi się chłodniej. W zależności od potrzeby można kombinować jeszcze z rajstopami, zakolanówkami, paskami czy innymi elementami garderoby. 

2.06.2014

Intensywne oczyszczanie włosów

Jakiś czas temu postanowiłam trochę rozpieścić moje włosy i kupić im coś nowego (chociaż trochę produktów do ich pielęgnacji czeka w kosmetycznej poczekalni jaką są moje szuflady i szafki - kosmetyki są poupychane gdzie się da).

Na swoim instagramie chwaliłam się tym oto zakupem:




  1. Farba do włosów Garnier Olia. Wybrałam odcień złocisty jasny brąz (6.3). Wahałam się między nim a jasną czekoladą (6.35, więc niewielka różnica w odcieniu). Jestem już po koloryzacji i produkt bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Z recenzją jednak wstrzymuję się na kilka tygodni - chcę zobaczyć co będzie działo się z kolorem po kolejnych myciach.
  2. Marion zabieg laminowania włosów - dwie wersje. Diamentowy połysk oraz idealna gładkość. Test przeprowadzę za jakiś czas, wrażenia na pewno opiszę na blogu. Nie chciałam od razu bawić się w laminowanie, bo chciałam przygotować moje włosy do koloryzacji, a nie dodatkowo pokrywać je i obciążać czymkolwiek. Każdy z kosmetyków zawiera dwie "porcje" tak, że jedna saszetka wystarczy na dwa zabiegi (lub jeden w przypadku bardzo długich włosów)
  3. Marion Detox Hairline. Na górnym zdjęciu to ta saszetka w środku. Są trzy wersje tego produktu:  oczyszczająco- nawilżająca (w czerwonym opakowaniu, zawiera peeling i szampon), oczyszczająco- odbudowująca (w zielonym opakowaniu, zawiera szampon i maskę) oraz oczyszczająco- odświeżająca (w niebieskim opakowaniu, zawiera mus peelingujący i szampon). 
Ogólne informacje o wszystkich trzech rodzajach można znaleźć tutaj


Ja kupiłam wersję w niebieskim opakowaniu, czyli terapię oczyszczająco- odświeżającą. W jednej saszetce znajduje się mus peelingujący a w drugiej szampon oczyszczający. Producent podaje, że w skład kosmetyku wchodzą: koktajl ziołowy, prowitamina B5, kwas salicylowy. Koszt saszetki to 2 zł z groszami. Najpierw w wilgotne, nieumyte włosy wcieramy mus (który jest bardzo gęsty i jak dla mnie jest go za mało, ale drobinki peelingujące w nim zawarte są całkiem niezłe). Później spłukujemy włosy (nie wypłukał się dokładnie), myjemy włosy szamponem. Po spłukaniu szamponu we włosach jeszcze miałam trochę drobinek musu. Na opakowaniu jest zalecenie, by stosować kosmetyk raz w tygodniu. Szczerze powiedziawszy - nie wyobrażam sobie bym mogła stosować go częściej. Wprawdzie nie wysuszył mi włosów sprawiając jednocześnie, że przez 3 dni się nie przetłuściły i wyglądały każdego dnia na świeże, ale konsystencja musu i jego niewielka ilość to dla mnie minus. Poza tym skoro przez 3 dni po zastosowaniu moje włosy były OK, to boję się wiedzieć, co by się działo z moimi włosami gdybym stosowała terapię np dwa razy w tygodniu. Niewątpliwie kosmetyk dobrze oczyścił moje włosy, nawet kolor który wtedy miałam sprał się jeszcze bardziej. Widząc efekt zdecydowałam, że gdyby po zastosowaniu Garnier Olia kolor nie wyszedł taki jak chcę, to wtedy zakupiłabym kolejny raz saszetkę oczyszczająco- odświeżającą i ratowała mój wizerunek ;). Dlatego gdyby Wasze włosy po koloryzacji były zbyt ciemne, nie bawcie się w rozjaśnianie - zainwestujcie w Marion Detox Hairline. 





Podsumowując:

Plusy
+ drobinki peelingujące dające fajne uczucie
+ szampon bardzo dobrze oczyszcza włosy, jestem pewna, że rozprawi się z niechcianym kolorem (pomoże szybciej go wypłukać, ja jednak jestem zadowolona z efektów koloryzacji farbą Garbier Olia więc nie mam potrzeby "spierania" koloru)
+ włosy długo są świeże, tak jakby od razu po umyciu (u mnie przez 3 dni wyglądały dobrze i nie przetłuszczały się, podejrzewam że utrzymałyby się w takim stanie przez 4 dni)
+ cena

Minusy
- niezbyt poręczne opakowanie - saszetka. Bez nożyczek ciężko otworzyć mokrymi rękami
- ilość musu - jest go zdecydowanie za mało, na moje włosy (gęste i za łopatki) potrzebowałabym chyba 4 opakowania
- mus kiepsko się rozprowadza i ciężko wypłukuje. Po spłukaniu musu, a następnie umyciu włosów szamponem wciąż miałam we włosach drobinki.

Nie wiem czy jeszcze zakupię recenzowaną kurację, ale jak będę miała okazję to chętnie przetestuję dwie pozostałe wersje tego produktu. Efekt oczyszczenia i odświeżenia naprawdę świetny, jednak kilka minusów jest. A to, że musu jest niewiele i źle się rozprowadza (no i słabo wypłukuje) jest dla mnie problemem.