Od dłuższego czasu coraz więcej osób przywiązuje dużą wagę
do aktywności fizycznej. Oczywiście i ja uległam temu trendowi, chociaż
niektórym może to wydać się dziwne – sport wiąże się ze spalaniem kalorii, a ja
należę do osób, które powinny zdobywać dodatkowe kilogramy a nie ryzykować ich
utraty. Wydaje mi się jednak, że poglądy typu: „Uprawiasz sport – chudniesz”
nie są do końca uzasadnione. Bo tak naprawdę odchudzanie się to nie tylko
sport. To także odpowiednia, mniej kaloryczna dieta. Poza tym, gdy oglądam
swoje zdjęcia z różnych okresów, wydaje mi się, że wtedy, gdy regularnie
uprawiałam jakieś sporty wcale nie wyglądałam tak chudo, jak wtedy gdy
brakowało mi ruchu. Powód jest prosty –
po treningu często jesteśmy głodni. Gdy się odchudzamy to albo
ignorujemy ten głód (moim zdaniem totalna głupota) albo sięgamy po coś
lekkiego, np. sałatkę (zdrowe podejście). Natomiast jeśli nie zależy nam na
utracie kalorii, wtedy możemy sobie pozwolić na coś bardziej kalorycznego – ja
zazwyczaj wybierałam wielką porcję frytek z sosem, czasem jeszcze wypijałam
jakiś Nutridrink. Nie gardziłam też pomysłem wyjścia na pizzę czy jakiś obfity
deser. A zatem – sport zaostrza apetyt i zwiększa szansę na to, że przybędzie
nam ciała tam gdzie chcemy. Dlatego absolutnie nie zgadzam się ze
stwierdzeniem, że sport jest zarezerwowany tylko dla osób odchudzających się.
Ja jestem osobą chcącą przytyć i uważam, że sport jest mi w stanie w tym pomóc.
Poza tym ruch wpływa pozytywnie na pracę naszego organizmu (szczególnie na
układ krwionośny, pokarmowy i oddechowy) i samopoczucia. Nie wiem jak inni, ale
ja uwielbiam to uczucie zmęczenia, gdzie nawet leżenie boli ;)
Z aktywnością fizyczną bywało u mnie różnie, dopiero na
studiach doceniłam dobre strony sportu. W szkole nigdy nie lubiłam zajęć z
wychowania fizycznego, bo były dla mnie po prostu monotonne – w podstawówce
odrobina gimnastyki, ale zakończona tylko na podstawach, później siatkówka. W
gimnazjum przez całe 3 lata tylko siatkówka, może raz w pierwszej klasie był
aerobik z płyty, a w drugiej klasie może góra 3 razy byliśmy na basenie. W
liceum podobały mi się te lekcje, gdzie dominowała lekkoatletyka, ale było ich
przez całe 3 lata niewiele. Zapewne nikogo nie zdziwi, że przez 3 lata prawie
cały czas graliśmy w siatkówkę. Nie lubiłam tych lekcji, dziś już wiem dlaczego
– problem leżał po stronie nauczycieli wychowania fizycznego, którym nie
chciało się przygotować ciekawych zajęć sportowych tylko woleli rzucić nam
piłkę do siatki, kazali grać a sami tylko stali z boku z gwizdkiem w ustach.
Każdemu uczniowi taka monotonia w końcu może zbrzydnąć.
Po latach nienawiści do sportu w końcu się do niego przekonałam. Na studiach zaczęłam częściej odwiedzać basen. Na drugim roku studiów zaczęłam kolekcjonować płyty z aerobikiem, jogą czy innymi ćwiczeniami. Kupowałam je razem z Vitą i Shapem. Ćwiczyłam w domowym zaciszu wtedy, kiedy mi się chciało, jakiejś specjalnej regularności nie było. Dwa lata później moja aktywność fizyczna była już intensywniejsza - regularnie uczęszczałam na zajęcia modern jazz i lyrical jazz, był krótki epizod z latino solo (za namową koleżanki) i kilka zajęć z tańca towarzyskiego (zdecydowanie nie dla mnie, jestem oporna na prowadzenie, tańcząc w parze sztywnieję jak kij etc. :P).
Później z sali tanecznej (na której spędzałam w ciągu tygodnia 3-4 dni) przerzuciłam się na kluby fitness. Do zeszłego roku regularnie chodziłam na zumbę, czasem na pilates, może dwa razy poszłam na BPU).
Niestety wiosną zeszłego roku zrezygnowałam z zajęć w klubie fitness ponieważ potrzebowałam więcej czasu by skupić się na zakończeniu studiów na drugim kierunku, napisaniu i obronieniu pracy dyplomowej, więc sport odsunęłam na boczny tor. Na początku tego roku stwierdziłam, że zacznę znów ćwiczyć, ale tym razem w domowym zaciszu. Zaczęłam od Skalpela Ewy Chodakowskiej, jednak szybko mi się znudziła. Wtedy przerzuciłam się na Mel B., obecnie zaczynam ćwiczyć Cassey Ho i póki co jej filmiki wydają mi się najbardziej pozytywne i motywujące.
Mam w planach dalej regularnie ćwiczyć w domowym zaciszu (2-3 razy w tygodniu), bo prawda jest taka, że czas na trening łatwo wygospodarować, wystarczy tylko chcieć :)
Chciałabym znów zacząć chodzić na basen, przynajmniej raz w tygodniu, jednak o tej porze roku zaczynam być bardzo podatna na przeziębienia i zapalenie zatok, więc chyba będę musiała odpuścić.Na szczęście do ćwiczeń w domu żadnych przeciwwskazań nie widzę. Widzę za to same plusy tej formy aktywności:
- oszczędność pieniędzy (choć nie ukrywam - ćwiczenia w grupie dają ogromnego, wartego swej ceny powera i nie wykluczam, że za jakiś czas zacznę chodzić na siłownię)
- oszczędność czasu - po prostu zaczynam ćwiczyć w dresie który noszę po domu. Nie tracę czasu na spakowanie się, dojazd do klubu fitness i dokładne dosuszanie się po prysznicu.
- decydując się na treningi w domu ćwiczę wtedy, kiedy chcę
- sport poprawia nastrój, więc jest dobrym lekarstwem na jesienno - zimową chandrę, która lubi mnie dopadać
- jeśli możemy pochwalić się samodyscypliną (ja mogę, ale dopiero od jakiegoś czasu :P ) to wiosną będziemy widzieć efekty naszej pracy nad sobą, podczas gdy inne dziewczyny będą się stresować czy zdążą do lata :D
- sport dobrze wpływa nie tylko na nasz wygląd, lecz także na nasze zdrowie.
Powyższe zalety i określenie celów to chyba najlepsza motywacja do uprawiania sportu. Jak wspomniałam wcześniej, jestem dość szczupłą osobą, więc moim celem nie jest zgubienie kilogramów. Dążę za to do:
- poprawy kondycji, nastroju i stanu zdrowia
- wzmocnienia mięśni brzucha, rąk i pośladków
- odzyskania dawnej elastyczności :) (tej, którą mogłam pochwalić się gdy uczęszczałam na modern jazz i lyrical jazz)
- zwiększenie apetytu by więcej w siebie ładować :P
Moje sportowe motywacje można śledzić na stylowi.pl oraz zszywka.pl
Też uważam, że sport jak najbardziej jest dla wszystkich, a nie tylko chcących schudnąć. Przede wszystkim świetnie wpływa na napięcie skóry, że już o samej kondycji nie wspomnę.
OdpowiedzUsuńA w czasach szkolnych miałam takie samo podejście do zajęć w-f :) a teraz chodzę na zajęcia i za nie płacę :)
Mi do rozsądku przemówiła prowadząca w-f na studiach. Pewnego dnia dużo dziewczyn chciało nie ćwiczyć z wielu przyczyn i prowadząca postanowiła, że zajęć typowo sportowych nie będzie tylko zrobi nam... wykład o zdrowym stylu życia. I m.in. powiedziała, że teraz nie doceniamy i unikamy zajęć, które mamy za darmo, a za kilka lat będziemy płacić w klubach fitness żeby móc poćwiczyć. Przyznałam jej rację i na studiach zaczęłam przywiązywać większą wagę do sportu. Nawet przez jakiś czas (przed wyjazdem na wakacje do Włoch) chodziłam regularnie na siłownię z AZS, ale.... studia się skończyły, legitymacja straciła ważność, a też nie uśmiecha mi się dojeżdżać ponad 30 km po to by tam za darmo poćwiczyć. Wolę poprawić kondycję w domu, a później uderzyć na siłownię w moim rodzinnym mieście i już zapłacić za karnet.
UsuńLepiej zacząć ćwiczyć późno niż wcale, a nasza niechęć do w-fu była zapewne spowodowana tym co napisałam w notce - brakiem odpowiedniego przygotowania lekcji przez nauczycieli. Zastanawia mnie ilu w-fistów z naszych czasów szkolnych rzeczywiście było po AWF-ie.
Ja raczej nie ćwiczę w domu - zdarza mi się tylko sporadycznie, kiedy nie idę do klubu. Ale od wielu lat ćwiczę regularnie - też niestety zaczęłam dopiero na studiach, wcześniej moim ulubionym sportem było picie wina i palenie papierosów:(( Jednak młody człowiek to i głupi - i chyba nie da się przetłumaczyć:)
OdpowiedzUsuńLepiej późno niż wcale :)
Usuń